Nie do końca wiem, jaki był powód mojego przyjazdu do USA. Na pewno było kilka małych, ale czy był jeden główny? Jako studentka filologii angielskiej potraktowałam ten wyjazd jako obowiązkowy. Co to za nauczycielka angielskiego, która nigdy nie była w żadnym anglojęzycznym kraju?! Innym powodem była możliwość, jaką miałam i postanowiłam ją wykorzystać. Bo właściwie, kiedy znowu nadarzy się okazja, żeby pojechać za ocean? No i w końcu może się to okazać przygodą życia!
Co to jest Camp America?
Zasada jest bardzo prosta. Firma (czy to Camp America, CCUSA czy Camp Leader) znajduje dla nas (oczywiście gdy uiścimy odpowiednią opłatę ;)) pracę na obozie gdzieś w USA. Są dwie nadrzędne kategorie pracy – Camp Power – to na co chyba większość się decyduje – praca jako obsługa obozu, stanowiska są różne: laundry – czyli to co ja robię – siedzimy sobie w pralni, wrzucamy ciuchy do pralki, w międzyczasie oglądamy jakiś film czy czytamy „Grę o Tron” 😉 kitchen staff – tu jest więcej roboty, gotowanie, serwowanie, usługiwanie gościom, parzenie kawy, sprzątanie ze stołów itp, maintenance – tu pracę zazwyczaj mają faceci – od podlewania kwiatków, przez malowanie ławek do budowania czy reperowania pomostów, do tego także zalicza się night watch – można czasami misia z trzema małymi misiami spotkać ;). Drugą kategorią jest Counsellor – czyli opiekun. Tutaj o dziwo pieniądze są mniejsze, a praca dużo cięższa, bo pracuje się 24/7 i ponosi się ogromną odpowiedzialność za dzieci, czy też dorosłych gości (jeśli mamy do czynienia z obozem dla osób niepełnosprawnych). Counsellor jest odpowiedzialny za zorganizowanie czasu gościom, zajmowanie się nimi i pilnowanie, by nic im się nie stało. Tutaj też mamy kilka podtypów: General Counsellor – czyli osoba która po prostu zajmuje się gośćmi i organizuje im czas, są też np. arts-and-crafts counsellors – ci prowadzą zajęcia artystyczne, inni prowadzą zajęcia z tańca, jazdy konnej, czy pływania.
Możliwości jest mnóstwo, każdy znajdzie coś dla siebie. Praca trwa 10 tygodni, po czym jeżeli chcemy i jest taka możliwość, możeby przedłużyć umowę o tydzień czy dwa i jeszcze popracować.
Nasza wiza umożliwia nam pozostanie w Stanach na jakiś czas po zakończeniu pracy, abyśmy mogli pozwiedzać kraj, spotkać Johnny’ego Deppa w Hollywood czy wdrapać się jak King Kong na Empire State Building. Bo przecież po to właśnie jedzie się na Camp America, a nie żeby przesiedzieć 10 tygodni w lesie!
Pierwsze wrażenia
Jak na razie zdążyłam obejrzeć tylko część Central Parku i trochę ulic Nowego Jorku. Wrażenia jak najbardziej pozytywne, chociaż muszę przyznać, że zapach Nowego Jorku do przyjemnych nie należy :P. Połączenie tłoku, metalu i spalin źle oddziałuje na nozdrza…
Zdążyłam też wejść do Muzeum Historii Naturalnej, ale tylko do hallu, nie było czasu i pieniędzy na zwiedzanie, a kolejka była długa. Za to zrobiliśmy fotki szkieletom dinozaurów i spotkałyśmy się z ogromnym żółwiem.
Obóz nie różni się jakoś specjalnie od obozów w Polsce, z tym że tutaj goście śpią w jednym domku z opiekunami. Okolica jest piękna – jezioro, góry dookoła, las, a w lesie (a również poza nim) sarenki, niedźwiedzie, wiewiórki typu Chip & Dale, dzięcioły i inne ptaki, których nie umiem nazwać, setki różnych motyli i oczywiście komary… Muszę przyznać, że nie spodziewałam się, że będziemy aż tak blisko przyrody. W Polsce wiadomo, że w lesie są sarny czy niedźwiedzie, przy większym szczęściu może zobaczymy jakieś z odległości 100 m, ale tutaj pierwszego ranka kiedy poszłam biegać wpadłam na sarenkę, była dosłownie 3 m ode mnie, jednak zanim zdążyłam wyciągnąć telefon, żeby zrobić zdjęcie ta już uciekła. Kilku osobom udało się zobaczyć niedźwiedzia, na szczęście z bezpiecznej odległości.
Ludzie
Na obozie pracują ludzie zewsząd, jednakże jakieś 9o% stanowią Brytyjczycy, w większości Anglicy, ale jest też paru Szkotów i Walijczyków, do tego koleżanka z Irlandii, dość mocna grupa z Węgier, jeden Hiszpan, dwie Niemki, trzy Polki i ja 🙂 no i oczywiście Amerykanie, którzy mieszkają w pobliżu przez cały rok.
Cieszę się, że większość stanowią Anglicy, bo dzięki temu poćwiczę sobie akcent, który i tak nie przypomina za cholerę angielskiego, ale może po tych 10 tygodniach chociaż trochę się poprawi.
Jedzenie
Tak jak się obawiałam, amerykańskie jedzenie jest okropnie niezdrowe. Wszystko zawiera ogromne ilości tłuszczu i cukru. Jajka dostarczane są w torebkach w gotowej masie do wrzucenia na patelnię, a kartofle puré są w proszku… Wszyscy tutaj nie skąpią sobie syropu klonowego czy masła orzechowego, które oczywiście powinno się spróbować – w końcu jesteśmy w Ameryce! – jednak ile można?!
Na szczęście podczas dni wolnych możemy sobie iść do restauracji i wybrać bardziej zdrowe jedzenie, a na jadalni są owoce dostępne 24 godziny na dobę i lekkie płatki, którymi możemy zastąpić posiłki.
Myślę, że wszystkiego trzeba spróbować – hamburgera, wrapy, czy też w końcu brownie, które wszyscy uwielbiają, ale z umiarem. Jednak tęsknię za domowym jedzeniem, a przede wszystkim za chlebem! Nie ma nic lepszego niż nasz prawdziwy chleb! Bajgle tutaj może i są dobre, ale nic nie zastąpi prawdziwego chleba. No i prawdziwego masła…
Co jeszcze?
Jak na razie nie mogę wiele napisać, bo wiele nie widziałam, tylko kawałeczek Nowego Jorku i wodospady Katerskill niedaleko naszego obozu. Więcej napiszę, po przyjeździe na Śląsk. Teraz to tylko mały wstęp.
Czy tęsknię?
Jasne! Tęsknię za tymi wszystkimi ludźmi, z którymi się żegnałam w sobotę przed wyjazdem, tęsknię jeszcze za kilkoma innymi osobami. Jak już powiedziałam tęsknię za „prawdziwym” jedzeniem, za fussballem i moim łóżkiem. Tęsknię za Zumbą!
Ale już minęły prawie 4 tygodnie odkąd wyleciałam samolotem z Warszawy. Zostało jakieś 8 tygodni. Nie tracę czasu na tęsknienie, próbuje się dobrze bawić 🙂
Kij z niedźwiedziami. Uważaj na zombie, bo widziałem w telewizorni, że grasują 😀